12 września 2017

[147] Czy tu chodzi tylko o seks, pieniądze i zabijanie? – „Jazda na rydwanie”

Autor: Julian Hardy
Ilość stron: 550
Literatura: polska
Moja ocena: 3/10
Wyzwania:








Podobno wszyscy Polacy są szaleni, ale nie przypuszczałem, że aż tak.

Rok 1938. Młody, bo osiemnastoletni Robert Meissner mieszka w Bydgoszczy. Żyje w biedzie razem z matką, która nigdy nie potrafiła się nim zająć. Nie jest ani zbyt przystojny, ani zbyt popularny wśród rówieśników, dlatego tym bardziej jest zdziwiony, kiedy dziewczyna z dobrego domu, Wika, zaprasza go na bal. Razem uczą się tańczyć, aż w końcu zbliżają się do siebie i zostają parą. Tymczasem w Europie wojna jest coraz bliżej. Robert to czuje, więc kiedy trzeba, wyrusza na front.

„Jazda na rydwanie” zaciekawiła mnie właściwie od początku. Autor wyraźnie był z niej bardzo dumny, a recenzje obiecywały wciągającą, oczarowującą, wielowątkową książkę, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Pierwszy rozdział całkiem mnie zainteresował, więc ze sporą nadzieją na coś naprawdę dobrego zasiadłam do dalszej lektury. Ale im dalej w las, tym gorzej. Okazało się, że potrzebuję o wiele więcej czasu i samozaparcia, niż początkowo zakładałam, żeby w ogóle dobrnąć do ostatniej strony.

Autor zapowiadał powieść epicką w dawnym stylu – wielowątkową, wielogatunkową, ze sporą ilością bohaterów, obszerną, żeby nie powiedzieć: monumentalną. Właściwie tutaj większość się zgadza, bo „Jazda na rydwanie” to prawdziwy miszmasz gatunkowy, a co za tym idzie – bogaty w wątki i postaci. I absolutnie nic do tego nie mam. Tylko że takie powieści trzeba umieć pisać. Trzeba to zrobić dobrze, żeby miało to sens, nie nudziło, a porywało czytelnika. W „Jeździe na rydwanie” to, co miało być siłą tej książki, wygenerowało najwięcej problemów i obnażyło jej wady.

– Siadaj, Rob. Opowiedz o przebiegu swojej służby. – Nalał whisky do szklanek. – Rozcieńczasz?
– Jestem Polakiem.
– Ach, tak. Rozumiem, głupie pytanie.

Niech punktem wyjścia tej recenzji będzie główny bohater, bo to on jest w gruncie rzeczy najważniejszy – od niego wszystko się zaczyna i na nim się kończy, a „Jazda na rydwanie” to książka o niczym innym, tylko o nim. Roberta poznajemy, gdy jest mało urodziwym, trochę nieokrzesanym i nieobytym osiemnastolatkiem. Więcej wspólnego ma z klasowym popychadłem niż z duszą towarzystwa, jednak pierwsza miłość dodaje mu pewności siebie. Nic nie zwiastuje tego, kim stanie się Robert na kartach tej powieści – ani początek tej książki, ani charakter bohatera, ani zdolność logicznego myślenia, która jest w każdym z nas. Robert jest męskim odpowiednikiem tzw. Mary Sue – przeidealizowanej w każdym aspekcie bohaterki, która nijak ma się do rzeczywistości. Robert właściwie nie ma wad, posiada za to szereg zalet i talentów, które objawiają się wtedy, kiedy akurat są potrzebne, by popchnąć fabułę do przodu. Fajtłapa z początku powieści okazuje się nagle wybornym żołnierzem, potrafiącym przewidzieć przebieg II wojny światowej, do tego niezwykle utalentowanym agentem, który uchodzi w całości nawet z najbardziej niebezpiecznej sytuacji i nie waha się zabić tego, kto stoi mu na drodze, później także milionerem (jeśli nie miliarderem), o co niespecjalnie musi się starać, bo pieniądze przychodzą do niego same, no i ostatnie, choć równie ważne – ten wcale nie tak przystojny mężczyzna okazuje się świetnym kochankiem, który sprawia, że kobiety same pakują się mu do łóżka, gdy tylko na nie spojrzy, gotowe robić z nim wszystkie, nawet najbardziej sprośne rzeczy. Robert to postać, w którą nie potrafię uwierzyć. Jest zupełnie odrealniony, a przez fakt, że to tak naprawdę książka o nim, jest to jak gwóźdź do trumny dla „Jazdy na rydwanie”.

Przez myśl jej nie przeszło, że poprzez swoje zachowanie prędzej czy później doprowadzi do tragedii. Jak wiele osób prymitywnych, nie dopuszczała opcji, że może nie mieć racji, może się mylić. Nigdy takiej ewentualności nie rozważała. Rozum jest najuczciwiej rozdzielonym dobrem. Każdy uważa, że ma go dosyć.

Od Roberta można byłoby pociągnąć linię w stronę innych postaci, które zupełnie nikną w blasku jego doskonałości. Największą uwagę zwracają w tej powieści kobiety. W gruncie rzeczy są one takie same i chodzi im tylko o jedno – o to, żeby się z Robertem przespać. Wszystkie ochoczo wskakują mu do łóżka, gdzie z wszystkimi Robert robi to samo. I uwaga, teraz prawdziwa bomba… sceny erotyczne są tutaj tak prostacko napisane, że z ręką na sercu – mniej żenujące są te w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”. Nie byłam w stanie tego czytać. Tak, jak nie jestem za tym, żeby omijać jakiekolwiek fragmenty tekstu, nawet najbardziej nudne, ciągnące się przez kilka stron opisy przyrody, w których nic się nie dzieje, tak tutaj skapitulowałam i po którymś „numerku” zaczęłam te sceny omijać. Byłam dosłownie zażenowana ich poziomem – nie chodzi tu o wulgarność, a raczej o dosłowność, dosadność, prostackość i brak jakichkolwiek zahamowań. Dla Roberta każdy seks jest „pieprzeniem się” – nieważne, czy chodzi akurat o pierwszy raz, o przyjemną noc z ukochaną żoną czy chwilę zapomnienia z prostytutką. Zwykły, namiętny seks zresztą też szybko tu znika, a zastępują go sceny BDSM. A to jest już porażka na całej linii. Warto zauważyć, że akcja tej powieści rozgrywa się na przestrzeni lat 30. do lat 70. XX wieku, nie w dzisiejszych czasach, kiedy to granica przyzwoitości sięga dużo dalej, a tematy tabu tracą rację bytu. Dla mnie te sceny są nie do przyjęcia, są jak przeniesione obrazy z filmu pornograficznego. Czy tego chcemy w literaturze? Czy jest na to miejsce w powieści epickiej, którą podobno jest „Jazda na rydwanie”?

Przychodzimy na świat, wędrujemy w czasie i przestrzeni, odchodzimy. Życie każdego z nas składa się z danej nam liczby dni. Spośród tych dni nie każdy jest równie ważny. Są takie, podczas których niezależnie co zrobimy, niezależnie co powiemy i co pomyślimy, przyszłości w żaden sposób nie odmienimy. Są też dni szczególne, decydujące o naszym losie.

Jeśli już jestem przy scenach jako takich – ta książka jest bardzo nierówna pod względem szczegółowości. Z jednej strony autor rozwleka, jak może, przez co książka nie ma ani grama napięcia, nic nie przyciąga czytelnika i nie zatrzymuje go przy sobie. Mnogość wątków sprawia, że ta książka jest zbyt obszerna, jest ich o wiele za dużo, a tak naprawdę większość nie jest ważna. Są na przykład sceny służące tylko temu, by pokazać, jaki Robert jest bogaty – jak choćby kupowanie jachtu. Są też postaci, które nie pojawiają się na długo, są w gruncie rzeczy nieistotne (albo nie aż tak istotne), ale ich opis jest bardzo szczegółowy. Czytelnik dostaje mnóstwo zbędnych informacji, które i tak za chwilę ulotnią się z jego pamięci. Autor nie potrafił tej książki wyważyć, nie zachował równowagi pomiędzy tym, o czym koniecznie musi poinformować, a tym, co jest mniej niezbędne, aż w końcu całkowicie niepotrzebne. Ten nawał informacji to kolejny element, który odziera „Jazdę na rydwanie” z jakiegokolwiek napięcia, nie pozwala skupić się czytelnikowi na tym, co istotne i co mogłoby go faktycznie zaciekawić na tyle, aby czytał dalej. Z drugiej strony – są sceny zupełnie streszczone, napisane byle jak, byle były, a z mojego punktu widzenia istotne dla fabuły – tutaj śmierć pewnej ważnej postaci (kto czytał, zapewne wie). Autor jest drobiazgowy tam, gdzie zupełnie nie trzeba, a ogólnikowy tam, gdzie to wręcz niedopuszczalne. Są też takie momenty, w których właściwie nie wiadomo, o co chodzi, jakby czasoprzestrzeń się zaginała, bo w kilku zdaniach wciśnięto kilka miejsc i czasów akcji. Niech za przykład posłuży fragment ze strony 420 (uprzedzam przed tyci-spoilerami):
„Julia niespodziewanie została panią domu. Musiała zadbać o siebie, o młodszego brata i o ojca. Musiała pilnować, żeby jadł regularnie, żeby się mył i zmieniał ubranie. Wszystko nagle zwaliło się jej na głowę. Codziennie razem z bratem odwiedzali mamę w szpitalu.
Zadzwonił Aleksandr.
– Wpadnij.
Położył przed nim paczuszkę.
– Wystarczy jedna. Jak zostanie druga, najlepiej będzie, jak zwrócisz. Najlepiej dla ciebie – była w tym niewypowiedziana troska.
Koniec był blisko, brała maksymalną dawkę morfiny. Pozostało im zaledwie parę dni. Dał jej tabletkę”.
To przykład tego, jak scena może być ekstremalnie niespójna. Wydaje mi się, że była napisana na szybko, byleby tylko wylać z siebie myśli, ale potem już nie została doszlifowana. A wtedy wychodzą takie zagięcia czasoprzestrzeni, zwłaszcza jeśli nadużywa się zaimków i podmiotów domyślnych.

Wojna jest najbardziej skomplikowaną machiną, jaką zna świat.

I tutaj przechodzimy do ostatniego punktu. To jest self publishing. I to widać, bardzo, bardzo widać. Przede wszystkim tej książce brakuje korekty i dobrego redaktora, który wyciąłby z niej to, co nieistotne, odchudził ze zbędnych szczegółów i wskazał wszelkie inne błędy. Mam wrażenie, że autor w pewnym momencie stracił kontrolę nad tą historią i wciągnął się w swój świat tak bardzo, że nie zauważył, że powieść to nie życie, tu nie ma miejsca na zbędne szczegóły i rozwlekanie. Redaktor czy edytor sprawiłby może, że „Jazda na rydwanie” zaczęłaby zaciekawiać i mieć sens. Według mnie ta książka jest tak obszerna, że można byłoby ją podzielić na kilka krótszych, każda o innym etapie życia Roberta. Wtedy szczegółowość miałaby większą rację bytu i być może nie przytłaczałaby tak, jak teraz. Poza tym – korekta. Ta książka ponoć była przez kogoś poprawiana pod względem błędów językowych czy interpunkcyjnych. Jeśli tak, to ja nie chcę wiedzieć, jak wyglądała wcześniej. Można tu znaleźć błędy wszelkiej maści – brakujące przecinki, postawione w złym miejscu przecinki, błędy ortograficzne (pisownia łączna lub rozdzielna; drogi autorze, droga pani korektor – „nie” z przymiotnikami w stopniu najwyższym piszemy osobno, pisanie ich razem to nie najlepszy pomysł), błędy w zapisie dialogów, brak wcięć akapitowych, powtórzenia, źle brzmiące zdanie (drogi autorze, droga pani korektor, „się” to enklityka, umieszczanie tego wyrazu na końcu zdania sprawia często, że nie brzmi ono poprawnie) i pewnie coś jeszcze, co wyparłam z pamięci. Krótko mówiąc – korekta też jest słaba i również pokazuje, że przydałoby się tej książce coś porządniejszego, o co na pewno zadbałoby wydawnictwo. I jeszcze jedna rzecz – format. Nie bez znaczenia przy czytaniu jest wielkość kartek i ilość tekstu na stronie. Nie bez powodu powstało coś takiego, jak znormalizowany maszynopis. Rozumiem, że kiedy samemu wydaje się książkę, ma się ograniczony budżet i trzeba zrobić tak, żeby całość zmieściła się w jak najmniejszej cenie. Nie wiem tylko, czy mniejszy koszt jest lepszy od zamachu na oczy czytelnika.

Widziałam wiele dobrych opinii na temat tej książki i szczerze mówiąc, nie wiem, skąd się one wzięły, ale cieszę się, że mimo wszystko ta książka się komuś spodobała. Ja jak zwykle muszę iść pod prąd. Niemniej myślę, że szczerość z Wami, czytelnikami, ponad wszystko. Zapowiadało się dobrze i naprawdę chciałam, żeby tak było, ale nie potrafię znaleźć w tej książce pozytywnych stron, może oprócz tego, że autor jest pomysłowy i zdeterminowany, skoro napisał tak obszerną powieść i sam ją wydał. Książka dostępna jest na razie tylko w wersji dla recenzentów, co właściwie jest dla mnie również dziwnym posunięciem, niemniej to nie miejsce na to, by to oceniać.

Za udostępnienie egzemplarza do recenzji dziękuję autorowi.

3 komentarze:

  1. Męski odpowiednik Mary Sue, to Gary Stu ;)

    Pozdrawiam gorąco,
    maxie

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgodnie z zapowiedzią, pojawiam się i czytam co stworzyłaś. :D
    Bardzo zaimponowałaś mi swoją recenzją, mimo że nasze zdania są nieco inne. Właśnie za to kocham je czytać. Fajnie jest poznać zdanie z zupełnie innej perspektywy, a Ty bardzo ładnie to uargumentowałaś. Właściwie to nie spojrzałam na to wszystko w ten sposób.
    Szczerość przede wszystkim. Super recenzja.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie czytając twojej recenzji, nie skusiłabym się. Ale już wiem, że tak czy inaczej drażniłaby mnie ta szczegółowość wybiórcza :D

    OdpowiedzUsuń