22 października 2018

[224] Jak to zachwyca, kiedy nie zachwyca?* – „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”



Przy książkach takich jak „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” zaczynam się zastanawiać, czy to ja jestem za mało empatyczna i wrażliwa, czy to jednak ciężar gatunkowy nakłada dużo na czytelnika i dodaje plus pięć do podobania się. Nie przeczę oczywiście, że ta publikacja może się podobać pewnej grupie ludzi. Ale nie jestem też przekonana co do tego, czy rzeczywiście ta książka aż tak się wszystkim podoba. Może to teoria spiskowa, może przesadzam, może kogoś tym urażę (niezamierzenie – z góry jednak przepraszam), jednak odnoszę wrażenie, że poruszanie tak osobistego tematu jak śmierć matki sprawia, że mamy opory przed tym, by powiedzieć: nie zachwyca mnie to. Czytałam już jedną tego typu książkę w tym roku (fabularyzowaną, ale opartą na prawdziwych wydarzeniach, sprawdź: Są takie mainstreamy, których nie chciałabym się wyłamywać) i mam teraz wrażenie déjà vu. Bo mam w zasadzie takie same odczucia; książka „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” nie wywołała we mnie takich emocji, jak u znakomitej większości czytelników.


Publikacja Marcina Wichy, tegoroczna, jeszcze świeża zdobywczyni Nagrody Literackiej „Nike”, to zbiór wielu bardzo krótkich opowieści o przedmiotach, które zostawiła po sobie matka autora. Owe przedmioty są niczym symbole wspomnień – każdy przywołuje jakąś myśl, jakąś anegdotę lub sytuację z życia. Stara lampa czy stos książek stają się nagle pretekstem do snucia opowieści o jednej z najważniejszych osób w życiu każdego człowieka: o mamie. 

Ta publikacja jest bardzo oszczędna w słowach – rozdzialiki są naprawdę krótkie, wspomnienia o mamie Marcina Wichy to raczej migawki, urywki z ich życia, opowiadane prosto, bez zbędnych upiększeń i zwracania uwagi na szczegóły. Autor zaprasza czytelnika do swojego świata. Nie da się ukryć, że ta książka jest bardzo intymna. Ale czy sama intymność już sprawia, że książka ma wartość artystyczną?

Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić.

Odnoszę wrażenie, że jeśli przychodzi do oceny książek bardzo prywatnych, takich, w których autor maksymalnie się uzewnętrznia, to często trudno nam się przyznać do tego, że się nam one nie podobały, że do nas nie przemówiły i że nie widzimy w nich niczego szczególnego. Bo to trochę tak, jakbyśmy oceniali czyjeś życie, a kiedy temat jest naprawdę delikatny – a tu przecież jest, bo chodzi o pożegnanie się z matką i pogodzenie z jej śmiercią – to jest nam z tym podwójnie niewygodnie. Jak w obliczu śmierci kogoś tak ważnego jak mama powiedzieć, że nie robi to na nas wrażenia? Nie twierdzę, że powszechna ocena tej książki jest przesadzona i tematyka śmierci bliskiej osoby robi tu całą robotę, nie zrozumcie mnie źle. Ale czytałam całkiem sporo opinii o tej publikacji i z wielu nie potrafię wyczytać, co tak naprawdę podobało się autorowi recenzji, co do niego przemówiło szczególnie, dużo w nich za to powtarzanych sloganów, które niewiele mówią.

Nie chcę też powiedzieć, że ta książka jest bezwartościowa. Absolutnie tak nie jest. Ale jej wartość jest moim zdaniem taka sama jak jej treść – bardzo intymna, prywatna i jednostkowa. Doceniam ją na tej płaszczyźnie, ale jednocześnie nie mogę powiedzieć, że mnie to zachwyca. Tak prywatne opowieści trudno jest odnieść do samego siebie – one nie są na tyle uniwersalne, żebym mogła przełożyć je na swoje życie i rzeczywiście coś z nich wynieść. Dla autora z pewnością są to bardzo cenne, ważne i godne zachowania wspomnienia, cudownie, że postanowił przelać je na papier, bo dzięki temu chociaż ich część uchroni od zapomnienia. Lecz dla mnie jako czytelnika nie mają właściwie żadnej wartości – to są na tyle prozaiczne opowieści, że nawet trudno rozpatrywać je na poziomie metaforycznym, przez co nie mogę także powiedzieć, że są wartościowe artystycznie. I chciałabym powiedzieć, że ta publikacja mnie zachwyca, ale zamiast tego mogę tylko rzucić parafrazą: jak to zachwyca, kiedy nie zachwyca?* 

Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.

Ciężar gatunkowy, powaga tematyki, intymność – wszystko to sprawia, że z góry zakładamy, iż będzie to coś pięknego, zapadającego w pamięć i pełnego emocji. Czasami tak usilnie tego chcemy, że nie weryfikujemy założeń i zaczynamy w nie wierzyć, dopasowujemy do nich to, co czytamy. Jestem ciekawa, ilu czytelników, którzy wysoko ocenili tę publikację, naprawdę ją przeżyło. Bo wydaje mi się, że przeżyć ją jest niezwykle trudno – bo trudno w tak osobistych zwierzeniach, wśród czyichś wspomnień, odnaleźć coś dla siebie. „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” są trochę jak pamiętnik – a pamiętniki piszemy zazwyczaj sami dla siebie, o rzeczach istotnych dla nas samych, a nie dla całego świata. Są artyści, którzy spisując swe wspomnienia, czynią to tak, że umiejscawiają siebie na tle na przykład ważnych wydarzeń historycznych – i wtedy ich historia rzeczywiście ma jakąś wartość dla postronnej osoby. Ci artyści często wychodzą od samych siebie, ale zmierzają ku czemuś większemu, bardziej ogólnemu. Oni sami stają się tylko pretekstem do snucia dużo bardziej znaczących rozważań zahaczających o tematy ważne także dla danej grupy ludzi, a nie tylko ich samych. Marcin Wicha nie jest takim artystą. Co prawda wspomnienia o jego matce często łączą się z czasami PRL-u i dziwactwami owych czasów, jednak nadal ten świat pozostaje zamknięty, podporządkowany tej konkretnej sytuacji z życia jego i jego matki i odgrywa raczej rolę mało ważnego tła. Jeśli ktoś potrafi przedrzeć się do tego świata i wynieść coś z tych intymnych opowieści – ale tak naprawdę potrafi, jest tego pewien, a nie tylko mu się wydaje – to gratuluję. Ja nie potrafiłam. 

Wychodzi więc na to, że nie zachwyca. Jeśli mam być szczera do końca, nie bardzo potrafię zrozumieć szum wokół tej książki i spadający na autora deszcz nagród i nominacji. Może mam jakieś braki we wrażliwości, może jestem zbyt praktyczna, może nie potrafię docenić tego, że ktoś wystawia na widok publiczny swoją intymność, i na siłę chcę wszędzie szukać uniwersalności. Może moje teorie spiskowe brzmią śmiesznie i są nieprawdziwe. A może są prawdziwe…? Pewnie nigdy się o tym nie przekonam. Tym razem nie polecam ani nie odradzam – przekonajcie się sami, co Wy o tym sądzicie. Może Was jednak zachwyci.


*Parafraza oczywiście z „Ferdydurke” Gombrowicza. Celowa. Bo pasuje. (W sumie przewrotnością losu jest to, że Wicha jest m.in. laureatem nagrody im. Witolda Gombrowicza).

Informacje o książce:
Autor: Marcin Wicha
Ilość stron: 184
Literatura: polska
Wydawnictwo: Karakter
Moja ocena: 5/10

9 komentarzy:

  1. Bardzo melancholijna Książka . pełna przemyśleń i motywujaca do myślenia. Bardzo fajnie napisalas recenzje. Myślę ze sie skuszę na tę pozycję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, mimo że nie była pochlebna, że tak uważasz. :)

      Usuń
  2. Uff, jak dobrze wiedzieć, że nie tylko ja mam takie odczucia względem tej lektury.

    OdpowiedzUsuń
  3. Uf, już się bałam, że tylko ja nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Wydaje mi się, że starsze pokolenie(a) znajda w tym trochę uniwersalności, ale myślę ogólnie życie matki i podejście samego Wichy dla młodszych jest już mało rzeczywiste - nie odniesiemy się do peerelowskich przeżyć, niezbyt nas interesuje Żydowskie pochodzenie... A sama intymność tej książki wydaje mi się mało intymna czy emocjonalna. Za suche to wszystko, za oszczędne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, to jest nas więcej, jak dobrze. :D Zgadzam się w całej rozciągłości z Twoim zdaniem. :)

      Usuń
  4. Ostatnio na literaturoznawstwie prowadząca bardzo nam polecała i szczerze mówiąc, napaliłam się na tę książkę. Jednak twoja recenzja była jak kubeł zimnej wody. Zgadzam się z Tobą, że przy książkach tego rodzaju czujemy się niejako emocjonalnie szantażowani, zmuszani do tego, by książka nam przypadła do gustu. Zastanawiam się, na ile to w porządku wobec czytelników - czy nie jest to niejako pójście na łatwiznę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nie mówiłabym o pójściu na łatwiznę, nie o to tu chodzi. Natomiast myślę, że w jakimś sensie sami łapiemy się w taką pułapkę myślenia, że jeśli to coś tak osobistego, to musi nam się podobać.

      Usuń
  5. Gratuluję odwagi. A tę książkę sobie odpuszczę.

    OdpowiedzUsuń