15 grudnia 2017

[166] Czy można powtórzyć sukces? – „Artemis”


Debiutancka powieść Andy’ego Weira, „Marsjanin”, odniosła ogromny sukces. Wciągająca fabuła książki i jej siła tkwiąca w głównym bohaterze, prawa do tłumaczenia sprzedane do wielu krajów, które przyniosły Weirowi rozgłos na arenie międzynarodowej, a na koniec bardzo dobra ekranizacja w reżyserii Ridleya Scotta – wszystko to przyczyniło się do sławy, którą zdobył „Marsjanin” wraz z autorem. Nic więc dziwnego, że po kolejnej książce Weira oczekiwaliśmy czegoś na miarę jego debiutanckiej powieści. W końcu „Marsjaninem” Weir pokazał, że ma potencjał. „Artemis” jednak jest książką dużo słabszą i warto powiedzieć to już na samym wstępie: Weir nie powtórzył sukcesu. Należy mimo wszystko dodać, że dużo słabsza nie oznacza słaba.
Niedaleka przyszłość. Jazz Bashara mieszka w pierwszym w historii miasteczku na Księżycu, w Artemis. Marzy o bogactwie i luksusach, które obserwuje każdego dnia wśród turystów, jednak na razie musi zmagać się z mieszkaniem w kiepskich warunkach, wiecznym niedostatkiem pieniędzy i długami. Pracuje jako kurier, a dorabia sobie drobnym przemytem. Kiedy miliarder, który przeniósł się na Księżyc ze względu na problemy córki z chodzeniem (której księżycowa grawitacja niezwykle sprzyja), składa Jazz pewną propozycję, w oczywisty sposób łączącą się z dużym zyskiem, dziewczyna waha się tylko chwilę. Nie obawiając się łamania prawa, Jazz przystępuje do realizacji planu. Jednak po drodze coś idzie nie tak. Jazz wpada w tarapaty, a jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.

Jeśli spojrzeć na „Artemis” tak, jak byśmy nie wiedzieli, kim jest autor, to można byłoby powiedzieć, że to powieść dość przeciętna, niewyróżniająca się zbytnio wśród innych tego typu książek, ale też nie taka zła, by jej nie przeczytać lub by żałować przeczytania. Gdyby napisał ją debiutant lub mało znany autor, który jeszcze się nie wybił, można byłoby ją uznać za dobrą, zwyczajną, na miarę właśnie takiego kogoś, kogo nie znamy. Jednak obecność nazwiska Andy’ego Weira na okładce od razu podnosi oczekiwania odbiorcy, który czytał „Marsjanina” i któremu bardzo się on podobał. Nie da się ocenić „Artemis” w izolacji od autora – i dlatego ta książka jest dla mnie zaledwie przeciętna. Bo jednak czuję spore rozczarowanie. Nie tyle samą treścią, ile tym, czego się spodziewałam po twórcy.

– Gotowa do dekompresji? – zapytał Dale przez radio.
  – Tak, spadek ciśnienia dobrze mi zrobi.
  – Nie zgrywaj się – skarcił mnie. – To poważna procedura.
  – Człowieku, ty nawet w próżni potrafisz zepsuć atmosferę, wiesz?


„Artemis” ma według mnie trzy główne wady, które sprawiają, że „Marsjaninowi” nie dorasta do pięt. Pierwszą jest główna bohaterka, Jazz Bashara, która stara się być Markiem Watneyem (bohaterem poprzedniej książki Weira), ale niestety jej to nie wychodzi. Właściwie nawet nie chodzi o to, że źle go naśladuje, ale w ogóle o to, że autor kreuje ją na kobiecą wersję Marka. Czuć to w specyficznym podejściu do życia i poczuciu humoru, które w przypadku Watneya było proste, a zarazem błyskotliwe i lekko uszczypliwe, a w przypadku Bashary jest raczej miałkie i przereklamowane. Może sekret tkwi w tym, że Mark z reguły żartował sam z siebie (całkiem logiczne, biorąc pod uwagę, że przez większość czasu znajdował się sam na bezludnej planecie i nie miał kontaktu z ludźmi na Ziemi), natomiast Jazz kieruje swoje żarciki i pseudozabawne komentarze do innych, przez co może sprawiać wrażenie po prostu wrednej osoby. Przez całą książkę zresztą miałam względem niej dość sprzeczne uczucia – z jednej strony imponuje inteligencją, wiedzą i sprytem, ale z drugiej, oprócz uszczypliwości, przeszkadza jej stosunek do właściwie wszystkich ludzi wokół, a zwłaszcza ojca i byłego przyjaciela, Dale’a, oraz zbyt materialne podejście do życia. Raczej się z nią nie polubiłam, a próba odtworzenia Marka w kobiecym ciele sprawia, że nie mogłam jej także docenić jako bohaterki literackiej. 


Drugą wadą jest małe stężenie science fiction w science fiction. „Artemis” jest bardziej thrillerem osadzonym na Księżycu w niezbyt dalekiej przyszłości (tak na wyczucie jakieś 50-70 lat w przód, choć daty nie było podanej, co uważam za kolejny błąd*), a nie stricte powieścią fantastyczno-naukową. Fabuła opiera się na intrydze, w którą Jazz włącza się na propozycję miliardera, Tronda Landvika, i za udział w której, oczywiście, ma otrzymać sporą sumę. Intryga, jak to intryga, niewiele ma wspólnego z przestrzeganiem prawa, nie wszystko idzie też zgodnie z planem i w końcu życiu Jazz zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Rasowy thriller. I jako thriller właśnie „Artemis” wypada całkiem dobrze – choć nie da się ukryć, że trochę przewidywalnie – lecz niestety jako sci-fi niewiele oferuje. Owszem, sporo tu odniesień do fizyki, sporo terminologii i objaśniania różnych procesów zachodzących w kosmosie, razem z bohaterami czytelnik zwiedza pierwsze miasto na Księżycu, a nawet wychodzi na zewnątrz (rzecz jasna, w specjalnym skafandrze), wszystko to jednak to tylko drobne elementy, które są raczej częścią świata przedstawionego, a nie grają głównej roli. Ponadto przez to, że tak naprawdę nie wiemy, kiedy ma miejsce akcja, za bardzo czuje się bliskość tych naszych realiów. To poczucie wzmagają zresztą wszechobecne odniesienia do współczesnej nam popkultury, a zwłaszcza do filmów, które dla mnie były zupełnie niezrozumiałe. No bo kto za te kilkadziesiąt lat będzie fanem Star Treka?

Trzecia wada odnosi się do czegoś, co niestety jest często spotykane w książkach, nie tylko amerykańskich. Są pościgi, są wybuchy, są ucieczki, a co za tymi idzie – są rozwiązania fabularne rodem z Hollywoodu. Można powiedzieć, że „Artemis” to klasyczny przykład schematu „zabili go i uciekł”. Autor doprowadza do takiej sytuacji, z której naprawdę nie ma wyjścia, sprawa jest beznadziejna i bohater żegna się z życiem… a potem następuje jakiś niewytłumaczalny cud. Czysto hollywoodzkie zagranie, którego nie znoszę, a które niestety bardzo dobrze się sprzedaje… Jestem przekonana, że także „Artemis” prędzej czy później zostanie zekranizowana (znani są już zresztą reżyserzy) i odniesie sukces podobny do „Marsjanina”. Nie da się ukryć, że najlepszą promocją dla nowej powieści Weira była sama marka i nazwisko autora. Dał się publiczności poznać jako autor tylko jednej książki, ale wszedł na rynek z takim impetem, że okrzyknęliśmy go świetnym, obiecującym pisarzem. Czy nie za wcześnie?

Okno przy naszym stoliku było roztrzaskane, a z ramy sterczało kilka długich i ostrych odłamków szkła. Nie mamy tutaj bezpiecznych szyb. Sprowadzanie butyralu poliwinylowego jest zbyt kosztowne, więc każde z naszych okien jest staroświecką pułapką, na której można poderżnąć sobie gardło. No cóż, jeśli chcecie wieść bezpieczny żywot, nie przeprowadzajcie się na Księżyc.


Żeby jednak nie zniechęcać Was całkowicie i pokazać, że „Artemis” da się przeczytać i nie żałować, warto powiedzieć, że to tak poza tym wszystkim, o czym mówiłam, pełna akcji, ciekawie i dobrze napisana książka. Nie da się przy niej nudzić, to na pewno. Ciekawą sprawą jest całe miasto Artemis, to jak wygląda i jak funkcjonuje. Do książki dołączone są zresztą mapki, z których ja co prawda nie korzystałam, ale które z pewnością stanowią fajny dodatek. Artemis ukazane jest jako miejsce, w którym łączy się wiele kultur – nie zostało zagarnięte przez jakieś duże państwo, na przykład Stany Zjednoczone, ale w zależności od na przykład zawodów są tu ludzie różnych narodowości. Jazz jest zresztą Saudyjką (choć tylko formalnie, sama czuje się Artemizjanką), co było dla mnie dość zaskakujące i świeże. I tak na przykład specjaliści od ślusarstwa są głównie Węgrami, Wietnamczycy pracują w Centrum Podtrzymywania Życia, a Saudyjczycy to najlepsi spawalnicy. Jeśli wyobrażam sobie kolonizowanie Kosmosu, to raczej grupami wybijającymi się na pierwszy plan są Amerykanie, Rosjanie i Chińczycy, ewentualnie obywatele krajów europejskich takich jak Niemcy czy Francja. Dlatego sporym zaskoczeniem była dla mnie taka różnorodność, niemniej było to bardzo pozytywne zaskoczenie, na plus dla Weira.


Podsumowując – to nie jest, niestety, drugi „Marsjanin”. „Artemis” ma swoje wady, ale z pewnością może się podobać. Polecam ją osobom, które albo nie czytały pierwszej książki Weira, albo im się nie podobała ze względu na zbyt dużo sci-fi w sci-fi – tutaj jest tego zdecydowanie mniej. „Artemis” spodoba się też osobom, którym nie przeszkadzają hollywoodzkie rozwiązania fabularne. A tym, którzy spodziewali się drugiego „Marsjanina”, polecam zmienić nastawienie i podejść do tej książki z czystą kartą. Nie było źle, jak to się może wydawać. Nie żałuję spędzonego przy tej książce czasu, choć liczę na więcej przy okazji kolejnej powieści Weira.

Informacje o książce:
Autor: Andy Weir
Tytuł oryginalny: Artemis
Ilość stron: 416
Literatura: amerykańska
Wydawnictwo: Akurat
Moja ocena: 6/10
Wyzwania:

Za egzemplarz recenzencki dziękuję agencji Bussines & Culture oraz wydawnictwu Akurat!


*Jedyną mglistą wskazówką co do tego, kiedy rozgrywa się akcja, może być opisywana w „Artemis” wycieczka na miejsce lądowania Apollo 11 – jest tam wtedy wspomniane, że lądownik stoi w tym samym miejscu od stu lat. Wychodziłoby więc na to, że akcja ma miejsce w 2069 roku. Ja jednak brałabym to stwierdzenie z przymrużeniem oka, bo mamy tendencję do zaokrąglania (niekoniecznie zresztą w poprawny sposób) – to w rzeczywistości może być równie dobrze osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, sto, sto dziesięć lat itd. 

18 komentarzy:

  1. Chyba dam szansę tej książce żeby wyrobić sobie o niej własne zdanie. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, to najlepszy sposób. Każdy ma inny gust, a nuż Tobie bardziej się spodoba. I tego Ci życzę. :)

      Usuń
  2. Marsjanina mam ale jeszcze nie czytałam. Powiem szczerze że blurb Artemis bardziej mnie zaciekawił :/ Nie pozostaje mi nic innego, jak przeczytać obie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem ciekawa, co powiesz i o jednej, i o drugiej. Oby obie Ci się spodobały. ;)

      Usuń
  3. Już wielokrotnie czytałam, że nie dorównuje Marsjaninowi do pięt i tak jak piszesz, autor wykreował główną bohaterkę na podobieństwo Marka. Trochę mnie to martwi, ale i tak przeczytam :)
    Pozdrawiam!
    houseofreaders.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też zauważyłam, że większość recenzji o tym wspomina. Coś w tym musi być. ;) Mimo wszystko życzę miłej lektury i czekam na wrażenia. :D

      Usuń
  4. Marsjanina nie czytałam, więc po Artemisa też nie planuję sięgać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Obiecałam sobie że nie odpuszczę "Artemisa" bo niestety tak zrobiłam z "Marsjaninem". Zaczęłam go czytać i trochę zmęczył mnie techniczny język więc po prostu dałam sobie spokój i obejrzałam film który był super! "Artemis" na pewno będzie jedną z pierwszych książek jakie przeczytam w nowym roku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tutaj jest tego raczej mniej, chociaż też jest – w końcu to sci-fi, to jest nieodłączna część tego gatunku. ;) Życzę przyjemnej lektury! :)

      Usuń
  6. Mnie zawiódł, a niestety podczas czytania trudno mi było nie mieć przed oczami damskiej wersji Marka, tylko w nieco gorszym wydaniu. Ponadto, sama fabuła nie przedstawia niczego niezwykłego... W Marsjaninie to była walka o przetrwanie, ciągle napotykał kolejne problemy, a tutaj problemy i tematyka jakich wiele w filmach, czy powieściach. Być może gdybym nie czytał Marsjanina, to Artemis by mi przypadł do gustu, a tak to jest jeden z największych zawodów książkowych tego roku ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, u mnie niestety też jeden z największych zawodów. Czekałam tyle na tę książkę, a tu trochę klump... :(

      Usuń
  7. Nie czytałam jeszcze ani "Marsjanina", ani "Artemisa", ale coś czuję, że twórczość Weira to nie do końca moje klimaty. Kiedyś na pewno spróbuje, ale znacznę wtedy od pierwszej książki tego autora :)

    Read With Passion

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tak też polecam zrobić. Życzę przyjemnej lektury, może spodobają Ci się dzięki niej takie klimaty. :D

      Usuń
  8. Od ponad miesiąca próbuję przeczytać tę książkę i chyba nic z tego nie będzie. Główna bohaterka mi nie leży. "Marsjanina" kocham, ale "Artemis" nawet nie umiem polubić :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całkowicie rozumiem. Wiele osób skarży się na główną bohaterkę, a niestety narracja z jej perspektywy faktycznie nie ułatwia czytania...

      Usuń
  9. Mało sci-fi w sci-fi pewnie by mi nie przeszkadzało, bo szczerze mówiąc te klimaty nigdy nie były mi bliskie, ale rozwiązanie fabularne z Holywood? Raczej nie dla mnie, ale nigdy nie mów nigdy :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Mało SF w SF? Widzę, że w tych najbardziej popularnych książkach zazwyczaj brakuje tego, co jest kluczowe dla danego gatunku. Szczególnie widać to podstawie słynnych kryminałów.

    OdpowiedzUsuń