10 stycznia 2018

[168] Świat, który odchodzi… – „Na południe od Brazos”


Nigdy nie posądziłabym siebie o lubienie westernów. Nie pamiętam, żebym jakiś oglądała, o czytaniu nie wspominając. Kiedy myślę o tym gatunku, przed oczami stają mi różne, zapewne dosyć typowe dla niego obrazy: zmęczeni życiem podstarzali mężczyźni spędzający dnie w gospodach podających głównie alkohol; rozległe, pustynne tereny, które nie mają w zasięgu wzroku ani początku, ani końca; szeryf machający złotą gwiazdą przed oczami kryminalistów; łapanie bydła na lasso; strzelaniny, bijatyki, pościgi; konie, a na tych koniach głównie mężczyźni, zero kobiet. Monumentalne (używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością) dzieło Larry’ego McMurtry’ego było moim pierwszym pełnym, prawdziwym i świadomym zetknięciem z westernem. Czy przekonało mnie do Dzikiego Zachodu?



Na pograniczu Teksasu i Meksyku w niewielkim miasteczku Lonesome Dove mieszka grupa mężczyzn, a wśród nich wieloletni towarzysze, starzy pogranicznicy Call i Gus. Od pewnego czasu wiodą spokojne życie. Jak się jednak okazuje – za spokojne. Powstaje pomysł, by porzucić bezpieczne miejsce i wraz ze stadem bydła ruszyć do Montany, gdzie wielkie połacie terenów wciąż nie są zasiedlone. Nie wszyscy zgadzają się od razu, wyprawa jednak w końcu rusza. Kowboje mają przed sobą tysiące mil do przemierzenia. Szlak wiedzie często przez tereny trudne do przebycia i niebezpieczne ze względu na nadal zamieszkujących je Indian. Nie każdemu będzie dane dotrzeć do Montany…

Nie wiem dlaczego, ale westerny zawsze kojarzyły mi się z czymś, co nie ma dla mnie niczego ciekawego do zaoferowania. Strzelaniny nad kuflem piwa czy szklanką whisky mnie nie interesują, obraz podstarzałego kowboja z przepoconym od kapelusza czołem i pożółkłymi wąsami też nie za bardzo mnie zachęca*, a powieść drogi zawsze mnie nudziła. Tymczasem… naprawdę słabo siebie znam. „Na południe od Brazos” nie zachwyciło mnie od początku, ważne jednak, że również mnie nie zniechęciło. Wkraczałam w nowy świat, a coś takiego zawsze wywołuje we mnie uczucie, że tak to ujmę, ostrożnego zaciekawienia. Nie od razu poczułam się tam dobrze, można nawet powiedzieć, że przez dobrą jedną czwartą książki miałam do niej dość obojętny stosunek, niemniej później chyba na dobre rozgościłam się na Dzikim Zachodzie. Więc tak, „Na południe od Brazos” zdecydowanie mnie do niego przekonało.


– Myśli pan, że zobaczymy Indian?
– No chyba. Mogą nas wybić do nogi jeszcze dziś po południu. Taka właśnie jest dzicz: kryją się w niej rozmaite niebezpieczeństwa i na tym między innymi polega jej urok. Indianie władają tym krajem od wieków. Dla nich jest cenny, bo stary, a nas podnieca, bo taki nowy.


Okazuje się, że western – a przynajmniej ten konkretny western Larry’ego McMurtry’ego, trudno mi bowiem mówić ogólnie o tym gatunku – ma do zaoferowania o wiele więcej niż podstarzali, zapijaczeni kowboje, konie, bydło i strzelanie na dziesięć z rewolweru. „Na południe od Brazos” jest niesamowicie wielowątkowe i tak naprawdę znaleźć tu można elementy różnych innych gatunków literackich. Przede wszystkim to opowieść o życiu na Dzikim Zachodzie, które w czasie opisywanych wydarzeń przechodzi powoli w niebyt. Zanika spęd bydła, Indian jest coraz mniej, a co za tym idzie, do historii powoli przechodzi typowe kowbojskie życie pełne przygód, często niebezpiecznych, które przeżywa się podczas przemieszczenia się do innego miejsca. Mimo że, jak wspominałam, raczej obojętni byli mi kowboje, w pewnym momencie wyczuwalne smutek i nostalgia sprawiły, że sama zaczęłam żałować bezpowrotnego odejścia takiego świata. Miał on swój urok, choć niewątpliwie posiadał także ciemne strony, jak na przykład walki z Indianami, którzy byli przecież rdzennymi mieszkańcami, a biały człowiek jedynie najeźdźcą chcącym siłą wydrzeć ich tereny. Czuć tu jednak smutek głównie spowodowany tym, że świat idzie do przodu, zmienia się, wkracza cywilizacja, a z nią nowy, tak odmienny tryb życia. To koniec pewnej epoki. Koniec, czyli pożegnanie, a pożegnania na ogół są smutne.

„Na południe od Brazos” to jednak nie tylko opowieść o odchodzącym Dzikim Zachodzie. Droga do Montany obfituje w tyle wydarzeń, że nie sposób nie znaleźć tu czegoś dla siebie. Są wątki sensacyjne, jak na przykład pościgi za złodziejami bydła, przypadkowe zabójstwa, ale też takie całkowicie zamierzone, wymierzanie sprawiedliwości bez sądu. Są wątki romantyczne, ponieważ i kobiety pojawiają się w westernach – co prawda głównie jako prostytutki, ale nikt przecież nie powiedział, że w prostytutce nie można się zakochać. Są wątki społeczno-obyczajowe, które dają wgląd w życie zwykłych ludzi, a nie tylko kowbojów. Dla fanów powieści historycznych gratką będą fragmenty odnoszące się do historii Dzikiego Zachodu, ale także całe tło tej powieści – w końcu XIX-wieczny Dziki Zachód to już historia.


Całe dotychczasowe życie stanęło Callowi w gardle niczym surowy kęs – ani wypluć, ani połknąć. Widział raz, jak pewien człowiek z jego oddziału zadławił się na śmierć kawałkiem bizoniego mięsa. Otóż miał teraz wrażenie, że dławi się samym sobą.

Najbardziej bez dwóch zdań zachwycają postaci. To pełnokrwiści bohaterowie, z których każdy ma do opowiedzenia ciekawą historię własnego życia. Zdecydowanie najbardziej zapałałam sympatią do Augustusa, który jako jedyny spośród uczestników wyprawy odebrał wykształcenie, ale i tak zdecydował się na kowbojskie życie. Gus jest dość specyficzny, nie garnie się do pracy, widać jednak, że zyskał trochę obycia – widzi więcej, rozumie więcej, jest wygadany (można wręcz powiedzieć, że wyszczekany), ale często wypowiada się też bardzo mądrze. Zupełnie inny jest jego towarzysz, Call, raczej cichy, zamknięty w sobie i wycofany, choć niewątpliwie jest też nieprzeciętnym przywódcą. Na plan wysuwają się jednak i inni – czytelnik może ich całkiem nieźle poznać, więc tym boleśniej przyjmuje ich śmierć (bo trzeba dodać, że McMurtry nie szczędzi swoich bohaterów, tak jak Dziki Zachód nie oszczędza swoich mieszkańców). Ciekawe są też postaci kobiece – głównymi bohaterkami są Klara, ukochana Gusa z lat młodości i Lorie, prostytutka z Lonesome Dove. Poboczną kobiecą rolę odgrywa także żona pewnego szeryfa**. Każda z nich jest zupełnie inna, choć przecież żyją w tych samych czasach. Los jednak obszedł się z nimi całkowicie inaczej, każda wiedzie więc odmienne od pozostałych życie.

Piękne jest też to, jak gdzieś po drodze, na szlaku, losy wszystkich tych postaci się łączą. „Na południe od Brazos” to nie tylko opowieść o mężczyznach spędzających bydło do Montany. W książce pojawia się też szereg innych wątków, niebędących głównymi, ale równie ważnych. Jednak gdzieś w trakcie przeprawy przez kolejne stany każda postać choć na moment zetknie się z Gusem, Callem i resztą towarzystwa. McMurtry prowadzi swoich bohaterów niezwykle zręcznie.




Na szczególną uwagę zasługuje też wydanie. Wydawnictwo Vesper słynie z solidnego przygotowania książki i nie inaczej jest w przypadku tej powieści. Zadbano o każdy szczegół, dzięki czemu wszystko wspaniale współgra. Jest piękna, twarda oprawa, książka ma spory format, papier jest bardzo dobrej jakości (dosyć gruby, dzięki czemu wydaje mi się, że trudno tę książkę zniszczyć – choć to niesie za sobą jeszcze większą jej wagę), a całość jest szyta. Wewnątrz jest równie dobrze jak na zewnątrz – oprócz świetnej, zajmującej lektury czytelnik znajdzie kadry z serialu, mapę, zdjęcia prosto z XIX wieku, kultowe już tłumaczenie Michała Kłobukowskiego*** oraz wspaniały esej Michała Stanka jako posłowie. Bardziej przemyślanej i dopieszczonej książki nie widziałam. To wydanie jest po prostu przepiękne.


*Możecie się śmiać, ale mniej więcej tak zawsze wyobrażałam sobie kowbojów. Nic na to nie poradzę.
**Której imienia teraz nie pamiętam, a nie mam książki pod ręką, by sprawdzić. Wybaczcie. Jak tylko sprawdzę, to edytuję recenzję.
***M.in. za nie otrzymał Główną nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich za przekład literacki 1991. 

Informacje o książce:
Autor: Larry McMurtry
Tytuł oryginalny: Lonesome Dove
Ilość stron: 896
Literatura: amerykańska
Wydawnictwo: Vesper
Moja ocena: 9/10


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Vesper!

8 komentarzy:

  1. Wszyscy już tę książkę recenzują, a ja dopiero czytam :) I to w tym starym, brzydkim, dwutomowym wydaniu. Pomimo nieładnej okładki zawartość książki jest świetna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się grzbiet tej książki :D Książki o takiej tematyce jeszcze nie czytałam, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by po nią sięgnąć :)
    Buziaki! ;* Dolina Książek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam, poszerzanie horyzontów jest zawsze mile widziane! :D

      Usuń
  3. Pięknie wydana książka i cudowna historia :)
    A Gusa... po prostu uwielbiam <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nie tylko my mamy słabość do Gusa... <3

      Usuń
  4. NIGDY nie czytałam książki w takim klimacie, a jako że mamy nowy rok a ja postanowiłam trochę czytelniczo poeksperymentować w tym roku to czemu nie - skusze się :)

    OdpowiedzUsuń