2 lutego 2018

#119 Współpraca recenzencka || O tym, jak wyobrażenia mijają się z rzeczywistością


Każdy początkujący bloger książkowy o tym marzy. Współpraca recenzencka to coś, do czego się dąży. Kiedy do naszej skrzynki mejlowej zaczynają napływać pierwsze propozycje, rozpiera nas duma. Nie oszukujmy się – to pewne wyróżnienie. Jednak czy współpraca recenzencka jest tym, czym się wydaje? Czy wszystko jest tak idealne, na jakie wygląda? Po roku współprac nazbierało mi się trochę przemyśleń, a dziś dzielę się z Wami sześcioma z nich.

Słowem wstępu:
  • pisząc wydawnictwo, mam na myśli także agencje, które działają w ich imieniu
  • nie wszystkie moje doświadczenia związane ze współpracą recenzencką były złe – większości jednak daleko do ideału
  • wszystkie tytuły, które zrecenzowałam w ramach współpracy recenzenckiej, możecie znaleźć tutaj.

Błędy w mejlach?

Wszystko zaczyna się w momencie, gdy do blogera pisze wydawnictwo (ewentualnie autor lub agencja). W większości mejle są rozsyłane do blogerów hurtowo i – mam wrażenie, w przeciwieństwie do większości blogosfery – potrafię to zrozumieć. W branży wydawniczej liczy się każda minuta i nie wyobrażam sobie, by wydawnictwa miały poświęcać mnóstwo czasu na wysyłanie spersonalizowanych mejli do każdego blogera w ich bazie. Problem pojawia się wtedy, gdy... w tych mejlach są błędy. Nawet nie tyle błędy ortograficzne. Mam tu raczej na myśli mejle, które po prostu są niechlujnie napisane. I to naprawdę źle wygląda w przypadku tej branży. Nie mam zamiaru wskazywać nikogo palcem, ale zwłaszcza jedno wydawnictwo regularnie przysyła mi propozycje współpracy recenzenckiej w tak brzydko napisany sposób, że ja już na wstępie, kiedy otwieram tego mejla, jestem zniechęcona. Brak dużych liter, witam jako pierwsze słowo (na studiach skutecznie zniechęcono mnie do tego słowa), setki skrótów, literówki, wielokropki, które są serio WIELOkropkami, trzy różne rodzaje fontów w jednym mejlu, brak znaków diakrytycznych... i ogólna zła prezencja mejla. Naprawdę mrozi mi to krew w żyłach, bo jestem szczególnie wyczulona na poprawność i ogólną schludność tekstu. Logika podpowiada, że w dziale marketingu niekoniecznie muszą pracować osoby z wykształceniem polonistycznym, niemniej nie trzeba takiego posiadać, żeby umieć sklecić kilka ładnych zdań.



Brak kontaktu z blogerem

Jeśli bloger otrzyma propozycję i ją zaakceptuje, to... właściwie niech nie spodziewa się już żadnego mejla od wydawcy. I o ile brak czasu na spersonalizowane mejle rozumiem w pełni, tak braku czasu na odpisanie po akceptacji propozycji nie rozumiem w ogóle. Przecież, jakby nie było, to jest moment zawarcia jakiejś umowy. Wystarczy choćby napisać, że informacja dotarła, przewidziana wysyłka egzemplarza tego i tego dnia. Koniec, kropka. Tymczasem często bloger zostaje bez żadnej informacji odnośnie do mającego do niego przyjść egzemplarza recenzenckiego – ani kiedy może być, ani czy w ogóle będzie (w końcu zawsze może być taka sytuacja, że się zdążyły wyczerpać). Irytuje mnie to niezmiernie, bo dzielę swój czas między dwa domy – studiuję w Warszawie, ale często bywam w swoim rodzinnym Toruniu i jeśli wiem, że egzemplarz powinien dotrzeć, jak będę w Toruniu (np. jakieś święta), to podaję adres domowy, jeśli mam być w tym czasie w Warszawie, to podaję adres warszawski. Potem się okazuje, ze egzemplarze wysyłane są dwa tygodnie po wysłaniu propozycji i muszę kombinować. Czasami jest też tak, że czekam na egzemplarz, a on ostatecznie nie nadchodzi. Raz poczta widocznie zgubiła moją paczkę i książka została wysłana raz jeszcze. Ale raz wydawnictwo najwyraźniej się rozmyśliło – i nie raczyło poinformować mnie o przerwaniu współpracy. Brak kontaktu jest naprawdę irytujący, bo mam wrażenie, że wydawnictwa zapominają, że też jesteśmy ludźmi i prowadzenie bloga to najczęściej tylko hobby nieprzynoszące zysków. Poza nim mamy pracę, rodzinę, znajomych, szkołę, studia i setki innych obowiązków. Nie siedzimy 24h na dobę z nosem w książkach i z kluczem w ręce, żeby otworzyć listonoszowi lub kurierowi, którzy dostarczają nam egzemplarze recenzenckie.

 Brak kontaktu między wydawnictwem a agencją

Przyznaję, że jak dotąd miałam tylko jedno takie zdarzenie, ale podniosło mi ciśnienie niesamowicie. Propozycję egzemplarza dostałam od agencji, która działała w imieniu wydawnictwa. Książka szła jakąś niebotyczną ilość czasu, po czym agencja napisała do mnie z pytaniem, kiedy mogą oczekiwać publikacji (tutaj akurat chodziło o zdjęcie na Instagramie), ponieważ mają informację, że książka już doszła. A ja jej w życiu na oczy nie widziałam. Doszła co prawda dzień czy dwa później, no i nie wiem... proroctwo? Czy wciskanie kitu? Nawiasem mówiąc, to był też przypadek, że książka przyszła jakieś 2 czy 3 tygodnie po tym, jak dostałam propozycję i utknęła w Toruniu, podczas gdy ja byłam już w Warszawie. Musiałam ją ściągnąć więc do Warszawy, o czym poinformowałam agencję. I jakie było moje zdziwienie, gdy wydawnictwo tym razem odezwało się do mnie na Instagramie! Z dokładnie tym samym pytaniem, tuż po tym, jak wyjaśniłam sytuację mejlowo agencji. W dodatku po trzech dniach dostałam kolejną przemiłą informację z przypomnieniem o publikacji zdjęcia. Nerwy mi puściły i przyznaję, że odpisałam średnio grzecznie. Ale wiecie, to było atakowanie z dwóch stron i poczułam się tak, jakbym miała tę książkę dostać za darmo i nic w zamian nie zrobić (czyli nie publikować tego zdjęcia). Nie rozumiem więc po pierwsze tego, że odezwało się do mnie wydawnictwo, skoro umowę zawierałam z agencją, a po drugie tego, że nie było żadnego przepływu informacji między jednym a drugim (a wcześniej musiał być, skoro wiedzieli, że akurat do mnie idzie egzemplarz). Jaki jest więc sens zlecania agencji działań promujących książkę, skoro te dwie instytucje (wydawnictwo i agencja) nie potrafią się dogadać? I gdzie jest profesjonalizm? To było jedno z większych wydawnictw na rynku!


Błędne wysyłki

Błądzić jest rzeczą ludzką. Okej. Błędna wysyłka (pomijając przesyłki, które w magiczny sposób pochłonął potwór o nazwie Poczta Polska) zdarzyła mi się raz, ale za to jaka spektakularna! Akurat nie miało to miejsca w przypadku książki, ale było z tematem książkowym bezpośrednio związane. Nauczona doświadczeniem rozmowy z kurierami podałam adres dostawy do Torunia, ale numer telefonu mojej mamy, bo w Warszawie całe dnie mnie nie ma (przeważnie siedzę na uczelni od rana do późnego popołudnia) i nie udałoby mi się z kurierem dogadać. Pewnego pięknego dnia paczka... no, prawie dotarła. Prawie, bo kurier próbował ją dostarczyć na mój stary warszawski adres. Ten, pod którym mieszkałam na I roku studiów, do czerwca (rzecz działa się w listopadzie). Kuriozalna sytuacja. Nie wiem, skąd ten adres miał portal, z którym nawiązałam współpracę. Nie wiem, dlaczego paczka została wysłana tam. Na szczęście sytuację dało się rozwiązać, niemniej... jak? Jakim cudem takie coś miało miejsce?



Goniące terminy

Rzadko zdarzało mi się mieć współprace, w których termin byłby konkretnie podany – zazwyczaj było tak tylko w przypadku recenzji przedpremierowych lub premierowych. W pozostałych przypadkach wydawnictwa nie umawiały się ze mną na konkretny termin, więc niektórzy mogliby uznać, że sobie ten problem uroiłam. No bo... może trochę tak jest? Na podstronie z informacjami o współpracy mam podane, że zrecenzowanie książki, ze względu na liczne inne obowiązki, powinno mi zająć maksymalnie trzy tygodnie. Ale sama sobie narzucam presję czasu i gdy widzę, że mijają już dwa tygodnie, czuję, że termin zaczyna mnie gonić. Wtedy zaczyna się gorączkowe czytanie, byleby zdążyć skończyć i byleby zdążyć napisać, które odbiera całą radość z czytania w ogóle. Wierzę jednak, że to w pewnym sensie kwestia organizowania sobie czasu. Ja sama nie potrafię żyć według planu, trudno jest mi przewidzieć, ile będę miała czasu na czytanie danego dnia, a więc trudno mi też rozłożyć obowiązki tak, żeby spokojnie wywiązać się z umowy i zrecenzować w miarę rozsądnym czasie książkę.

Brak współpracy, tak de facto

Czasami mam wrażenie, że promocją zajmują się Janusze biznesu. Mój blog nie ma nie wiadomo jakich zasięgów, wyświetleń itd., jednak musi być w jakiś sposób atrakcyjny, skoro zwracają się do mnie wydawnictwa. I kiedy już dotrze do mnie książka, bez żadnych przygód po drodze, kiedy uda mi się ją mniej czy bardziej w terminie przeczytać i kiedy napiszę i opublikuję już recenzję... To NIC się nie dzieje. Nie rozumiem, dlaczego wydawnictwa nie podają potem linku do tej recenzji na swoich fanpage'ach. Przecież to zwiększyłoby liczbę osób, do których post dotrze i wszyscy mieliby z tego jakieś korzyści – ja większą ilość wyświetleń, być może nowych czytelników, komentarze, a wydawnictwo większe zainteresowanie książką, które być może przełożyłoby się na jej sprzedaż. Ani razu na 20 egzemplarzy recenzenckich wydawnictwo nie opublikowało mojej recenzji. Nawet jak raz to nieśmiało zasugerowałam. I nie wiem, czy to coś ze mną jest nie tak, bo wiele recenzji jest publikowanych. Niemniej to jest ten moment, kiedy czuję, że moja praca idzie na marne. I ten moment, kiedy zaczynam mieć dość.

Słowo na koniec

I właśnie w ten sposób oczekiwania mijają się z prawdą. Być może to tylko moje subiektywne odczucia, może miałam pecha, a może się czepiam. Trudno. Jak już od miesiąca mówię – w tym roku stopuję z egzemplarzami recenzenckimi, więc jeśli przez ten post i wylanie swojej frustracji nie dostanę już żadnej propozycji, to nawet lepiej, bo moja silna (słaba?) wola nie zostanie wystawiona na próbę. Historia moich współprac recenzenckich ma mniej więcej rok (do tej pory było ich, na oko, około 30, podając gdzieś wyżej liczbę 20, nie wliczyłam współprac instagramowych). Przez zaledwie rok zdążyłam zmienić swoje zdanie o 180 stopni. Współprace recenzenckie to coś bardzo pożądanego przez nowych blogerów, sama bardzo o tym marzyłam, kiedy zaczynałam i kiedy w końcu moje marzenie się spełniło, byłam bardzo dumna. Blogosfera jest ogromna i propozycje współpracy recenzenckiej to w pewien sposób wyróżnienie. Świadomość tego, że ktoś zauważył mnie, akurat mnie!, w morzu innych blogerów książkowych, naprawdę wzbudza poczucie dumy. Tylko że im więcej współprac, tym coraz mniej się chce, bo nie wygląda to tak dobrze, jak w wyobrażeniach. Ideały nie istnieją, ale kwestia współprac recenzenckich nawet się do ideału nie zbliżyła, więc mogłoby się w tym temacie coś zmienić. Żeby to naprawdę wyglądało jak współpraca, a nie było nią tylko z nazwy. 


Jakie są Wasze spostrzeżenia? Może Wasze współprace wyglądały lepiej? Podzielcie się wrażeniami!

29 komentarzy:

  1. Moje dotychczasowe doświadczenia z wydawnictwami są jak na razie dość pozytywne - moim jedynym "problemem" jest to że gdy takie wydawnictwo zostaje przeze mnie poinformowane że mieszkam za granicą to zazwyczaj chcą raczyć mnie ebookami. Nie jest to niczym strasznym ale wiadomo... papierowa książka to papierowa książka. Zazwyczaj słyszę że w budżecie nie mają pieniędzy na wysyłki zagraniczne... Cóż. Wtedy zazwyczaj wysyłają mi ebooka, a papierowa książka ląduje u mojej przyjaciółki i kiedyś tam ją odbieram. Ale foty na bloga są z czytnikiem, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się, szczerze mówiąc, nie dziwię, bo gdyby mieli fundusze, to przede wszystkim w Polsce wysyłaliby egzemplarze paczkami poleconymi, a nie, jak to często bywa (przez co zdarza się, że książka się gubi), listami zwykłymi. A wysyłka zagraniczna jest pewnie jeszcze droższa. :) Ale e-book nie jest taki zły! Ja co prawda jeszcze nie miałam okazji recenzować e-booka, bo czytnik mam od niedawna, ale nie miałabym nic przeciwko takiej propozycji. Ostatnio zdarzało mi się odrzucać propozycje egzemplarzy, bo myślałam sobie, że i tak nie mam zbyt dużo wolnego miejsca na półkach, więc zamiast książki jakiegoś nieznanego mi autora, wolę zostawić tę resztkę na kogoś, kogo znam i na kogo książkę czekam, czy coś takiego.

      Usuń
  2. Uśmiechnęłam się na podpunkt o kontakcie z blogerem, bo właśnie jestem w sytuacji, w której nie do końca wiem, czy książka została mi wysłana, czy może nie. Przyznam, że przy dłuższych współpracach się do tego przyzwyczajam i przestaje mi to przeszkadzać, ale zawsze jest to problematyczne podczas tego ''pierwszego razu'', bo nigdy nie wiem, czy ktoś po prostu tak ma, czy może liczba zgłoszeń była większa niż pula przeznaczonych egzemplarzy. Pozdrawiam, Wielopasja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, ja tak miałam jakoś na przełomie listopada i grudnia. Potem dostałam jeszcze kilka propozycji od tego wydawnictwa, więc założyłam, że w ogóle mi tej książki nie wysłali, bo gdyby tak było, to ktoś zapytałby, czy doszła i kiedy będzie recenzja. A szkoda, bo się na nią nastawiłam... ;) Cóż, jest już na Legimi, więc kiedyś i tak przeczytam. :D

      Usuń
  3. Zawsze dostaję inforację, że książka zostanie wysłana. Za to faktycznie trudno o zareklamowanie linka do recenzji na stronie autora/wydawnictwa/agencji/gdziekolwiek. Są takie, które robią ukłon w stronę blogerów, ale niestety niewiele ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow, to masz przyjemność współpracować z bardzo fajnymi osobami. :D Z tym reklamowaniem jest trochę dziwnie, bo niektóre recenzje są publikowane. I naprawdę nie wiem, od czego to zależy. Cóż, ja jeszcze nie miałam okazji tego doświadczyć... Może kiedyś szczęście się do mnie uśmiechnie. Albo wydawnictwa zmienią nastawienie. ;) Tak poza tym to chyba zacznę mówić o tym wprost przy zawieraniu współpracy, nigdy tego nie robiłam, wydawało mi się to zbyt nachalne, ale... trzeba walczyć o swoje. :D

      Usuń
  4. Kiedyś miałem taki przypadek że to ja napisałem do firmy a przedstawiciel który wyświetlił na fb wiadomość to nawet nie odpisał na wiadomość, jeśli agencja nie ma ochoty albo jakiś sklep to czemu nie piszą od razu? Nie wiem czy oni nie chcą czy jak naprawdę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na fb nie zdarzało mi się pisać, ale kilka mejli z mojej strony poszło do wydawnictw i nigdy nie otrzymałam odpowiedzi. Więc już nawet się z nimi nie kontaktuję, jeśli to oni nie wyślą mi propozycji.

      Usuń
  5. Świetny kontakt z czytelnikiem mają Wydawnictwo SQN oraz Wydawnictwo IUVI. Pracowałam z nimi przez jakiś czas i muszę przyznać, że zawsze odpowiadają na wszystkie ewentualne pytania, dziękują za recenzje, itd.
    Ale zgodzę się, że duża część wydawnictw nie potrafi okazać szacunku dla recenzenta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat nie miałam okazji współpracować z tymi wydawnictwami, ale miło się dowiedzieć, że jednak są takie, które potrafią utrzymać dobry kontakt z blogerem. :D Oby więcej takich!

      Usuń
  6. Zgadzam się co do tego, że często wydawnictwa nie publikują później linków do recenzji. Bodajże raz zdarzyło mi się, że został on podany dalej, wyłączając Media Rodzinę, która linki wstawia na swojej stronie pod daną pozycją. Nie mam pretensji, ale zgadzam się z Tobą, że to zwiększyłoby zasięg opinii :)
    I błędne wysyłki - mam to samo! Zdarzało mi się, że musiałam jechać specjalnie przez cały Kraków (przed pracą, w te i z powrotem, to ok. 1.5 h wycieczka), żeby odebrać książkę, a mieszkałam tam jakieś 2-3 lata temu. W mailach zawsze podaję aktualny adres, nawet jeśli współpracuję z wydawnictwem od dłuższego czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, to już w ogóle poświęcenie. Szczerze mówiąc, chyba olałabym sprawę... Ciekawe w takim razie, ile paczek jeszcze doszło lub dojdzie na mój stary adres. :D

      Usuń
  7. Zgadzam się z wieloma Twoimi spostrzeżeniami. Często tak długo czekam na książki, które miały przyjść, a nie dotarły, że zdarza mi się już machnąć ręką i nawet o nie nie dopytywać. Prawdopodobnie tym samym narażam się wydawcom, którzy myślą, że wysłali (albo rzeczywiście wysłali tylko paczka nie dotarła) a ja olałam sprawę i recenzji nie napiszę. Trudno. Niestety, chyba przestaje mi już zależeć na współpracach. Co by nie mówić, mamy tutaj dwie strony medalu. Jest wyróżnienie, jakiś tam prestiż, ale pojawia się też stres i presja.
    Kolejna kwestia, co jeśli książka mi się nie spodobała? Piszę o tym, wiem jednak, że nie mam co liczyć na dalsze przez wydawcę powielenie linka.
    Bardzo nie lubię również, gdy przesyłam mejle z linkami do recenzji, i wiadomość taka pozostaje bez odbioru, wystarczyłoby zwykłe "dziękujemy", a tak mam wrażenie, że moja praca utknęła gdzieś w światłowodzie...
    Czego bardzo bardzo nie lubię? Gdy otrzymuję egzemplarz przedpremierowy, bez korekty. Błąd na błędzie, czasem, aż w oczy kole, jak recenzować taką książkę i dlaczego taki egzemplarz, który w rzeczywistości jest moim narzędziem pracy, ma być jednocześnie za nią wynagrodzeniem? Są wydawcy, którzy przysyłają po jakimś czasie egzemplarze finalne, jednak są i tacy, którzy tego nie robią.

    No i najważniejsza kwestia. Wydawcy zdają się zapominać, że jest to współpraca. Regularnie, co jakiś czas, wydarza się coś, co sprawia, że czuję się jakby robili mi wielką łaskę, że mogę sięgnąć po ich książkę. Albo otrzymuję książkę, o którą wcale nie prosiłam, a następnie naciskają na recenzję... Spada mi wtedy motywacja o 180 stopni.
    Kilka lat bloguję i były momenty zwątpienia. Odstawiałam bloga/ fan page'a na tydzień, dwa. Musiałam odpocząć. Bloger siłę do pracy, musi zajdować w sobie sam, Wydawcy raczej nie zmotywują.
    Choć są wyjątki, nie chcę wymieniać tu z nazwy, ale są wydawcy, którzy potrafią docenić blogera, choćby niespodziewanym giftem, tak niewiele, a cieszy. :)
    Nie jestem święta, i swoje za uszami mam, najwięcej tam zaległości. Niestety nie mam możliwości, by usiąść i czytać przez dzień cały. Dlatego nie znoszę narzucanych krótkich terminów i czytania pod presją czasu (najczęściej takich współprac się nie podejmuję). Mam rodzinę, małe dzieci, pracę 7-15, a blog to hobby. Nikt mi za nic nie płaci. Dlatego uważam, że czasem wydawcy ze swoją wyolbrzymioną listą wymagań za egzemplarz recenzencki (bez korekty - sic!) powinni trochę wyluzować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi linkami do recenzji to też mam zagwozdkę. Na początku jeszcze przesyłałam linki, ale, tak jak mówisz, mejle pozostawały bez odpowiedzi, więc zwyczajnie przestałam. Bo nie wiem, czy mam wysyłać, czy nie, a jeśli ktoś mi nie odpisuje, to dla mnie odpowiedź jest jasna.
      Również nie lubię egzemplarzy przedpremierowych. Czasami wydawnictwa o tym informuję, ale częściej nie więc już też kilka takich niespodzianek dostałam. Nie lubię też wpisywania w środku (albo na okładce – jeszcze gorzej!), ze to egzemplarz recenzencki, to już w ogóle jest... no, chamskie. :D Nigdy nie zdarzyło mi się potem dostać finalnego. Więc w zupełności się zgadzam. Dlaczego taki połowiczny twór ma być zapłatą za moją pracę.
      Raz dostałam książkę, o którą nie prosiłam (razem z książką, na którą się umawiałam) akurat chodziło o zdjęcie na Instagram. No i zrobiłam zdjęcie obu książkom ostatecznie, chociaż umawiałam się na jedną. Dobrze, że nie chodziło o recenzję, bo wtedy na pewno bym jej nie napisała. :>
      Motywacja też mi często spada, ale odkąd na początku tego roku zdecydowałam się zmienić swoje podejście i do czytania, i do blogowania (w tym także do egzemplarzy recenzenckich), to jest mi lepiej i czuję energię do działania. :D Egzemplarze recenzenckie niesamowicie kuszą, bo to jednak nowe książki za free, no nie oszukujmy się, każdy książkoholik o tym marzy. :D Ale po jakimś czasie stwierdzam, że nowa książka nie jest tego warta. Stresu i nerwów. I braku motywacji. Wolę sama sobie kupować i czytać swoje. :)

      Usuń
  8. Ja akurat nie mam aż tak złych doświadczeń ze współpracami recenzenckimi jak Ty (chwała Bogu!). Piszę z bardzo miłymi i symaptycznmi praconikami, zawsze dostaję maila z potwierdzeniem, jeśli piszę co się dzieje z paczką, raczej nie ma problemu, żeby szybko ustalić wszystko. Choć faktycznie nieco brakuje udostępnienia mojej recenzji, na pewno byłoby to miłe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to zazdroszczę. :) No to fajnie, że są takie wydawnictwa, które dbają o to, żeby mieć dobry kontakt z blogerem. Czekam na to, by było takich więcej. ;)

      Usuń
  9. Mnie chyba najbardziej denerwuje niedogadanie, które polega na tym, że pani w mejlu prosi o numer telefonu "w razie czego", więc od wysłania e-maila chodzę z telefonem przy ręce, a koniec końców kurier zostawia awizo w skrzynce i telep się człowieku na drugi koniec miasta. Ostatnio znalazłam awizo, przeterminowane, NIEpodpisane, więc ominęła mnie jakaś przesyłka, nawet nie wiem od kogo, i kogo mam przeprosić. Dlatego najczęściej podaję adres domowy, mimo że mieszkam i studiuję gdzie indziej, bo przynajmniej wiem, że tu ktoś odbierze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To już chyba wina kurierów. Ja unikam ich jak mogę, ale jeśli wydawnictwo wymaga numeru telefonu, to teraz podaję już numer mamy i adres mamy pracy. Inaczej nie da się z tymi kurierami dogadać, bo pracują zwykle w godzinach, w których inni ludzie też pracują albo się uczą. Ja w ogóle nie rozumiem tego zawodu i tego, kto wymyślił, żeby kurierzy jeździli w takich godzinach, w jakich jeżdżą, bo skorzystać z tego mogą chyba tylko ludzie na emeryturze. U mnie w domu są zwykle około 9-10, bo mieszkam w takim miejscu, że zazwyczaj jestem pierwsza z brzegu, no a umówmy się, kto w tym kraju jest o tej porze w domu? Raczej nie normalnie pracujący ludzie... A tak mama jest w pracy w takich godzinach, w jakich kurierzy kursują, więc wszystko gra. :D

      Usuń
  10. ciekawy wpis, każda wpółpraca wymaga aktywności.

    OdpowiedzUsuń
  11. Osobiście nie recenzuję zbyt wielu książek, za to recenzuję gry i chętnie napiszę, jak to wygląda na moim podwórku.

    Współpracuję z wydawcami zachodnimi i azjatyckimi, i przyznam szczerze, że nie zwracam większej uwagi na to, jak napisany jest mail (szczególnie ci azjatyccy często nie umieją zbytnio w angielski), byleby był czytelny i konkretny. Sama również staram się pisać w podobny sposób. Zauważyłam, że czasami rozpisywanie się, żeby mail wyglądał ładnie, nie jest mile widziane.

    Nigdy nie spotkałam się również z sytuacją, w której po nawiązaniu współpracy urwał się kontakt, chyba że kolejna próba nastąpiła po bardzo długim czasie i zmieniła się osoba za biurkiem. Zwykle jednak jest tak, że mogę liczyć na dokładne informacje odnośnie wysyłki czy wsparcie na etapie recenzowania gry.

    Błędna wysyłka nie zdarzyła mi się nigdy. Wręcz przeciwnie - jako recenzent mogłam liczyć na to, że wydawca opłaci najdroższą i najszybszą formę przesyłki kurierem, a nie pocztą. Zawsze byłam też poinformowana o wysyłce i otrzymywałam numer do jej śledzenia.

    Z resztą się w jakiś sposób zgodzę, chociaż zdarzało się, że moja recenzja była publikowana na fanpage'u. Generalnie widzę, że w branży gier chyba zupełnie inaczej podchodzi się do recenzenta niż w przypadku książek. Raz dostałam od wydawnictwa manhwę do recenzji i kiedy napisałam w niej, że redakcja i korekta są na niskim poziomie, wydawnictwo zerwało współpracę. W przypadku gier tak nie miałam.

    Dzięki Ci za ten wpis, ponieważ skłonił mnie do przemyśleń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, angielski to co innego trochę. :) Sama też zresztą piszę najkrócej jak można, rozpisywanie się faktycznie nie ma sensu, ale pewne normy powinny być zachowane. :)

      Faktycznie w przypadku gier jakoś lepiej to działa. A to przecież książki kojarzą się bardziej z kulturą... Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś coś się zmieni.

      Ja dziękuję Tobie za podzielenie się swoimi wrażeniami z nieco innej branży. :)

      Usuń
  12. Ostatnio miałam beznadziejną sytuację. Dostałam maila z zapowiedzią, gdzie na końcu Pani zachęcała do zamawiania egzemplarzy recenzenckich. Odpisałam dokładnie 6 MINUT później, że poproszę. Czekam dwa tygodnie i nic. W końcu napisałam, czy ksiażka została wysłana, a tam dostaję odpowiedź, że niestety egzemplarze się skończyły. 6 MINUT później. Ale po co napisać, że już nie ma.
    A tak chciałam pierwszy tom o Kat Daniels... Ech...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No... ciekawe, szczerze mówiąc. 6 minut to jakiś rekordowy czas. Blogerzy rzucili się jak na ciepłe bułeczki. Albo... wydawca zmienił zdanie. ;) Szczerze wątpię w to, ze aż tak szybko te egzemplarze się rozeszły. No chyba że były całe dwa.

      Usuń
    2. Nie ma szans, zeby wszystko rozeszło się w 6 minut... Choć może zrobili jak pewne wydawnictwo kiedyś - zachęcało to udostępniania zapowiedzi tu, tam i sram, a na końcu był pewien uroczy dopisek: "Niestety nie dysponujemy już egzemplarzami recenzenckimi" :)

      Usuń
  13. Bardzo ciekawy i post i muszę przyznać, że trafny. Blogerzy odwalają kupę dobrej roboty za wydawnictwa, ale często nie doczekają się nawet zwykłego "dziękuję za recenzję" po przesłaniu linku... Owszem, kilka wydawnictw ma świetny kontakt, zawsze dziękują, ale szkoda, że nie wszystkie... :( Słabe też jest to, że niekiedy nie wiadomo, czy i kiedy można się danej książki spodziewać... Także tak jak zauważyłaś, współprace z wydawnictwami to coś, o czym marzą początkujący blogerzy (ahhh pamiętam tą radość, po otrzymaniu pierwszej :D), ale niestety nie zawsze jest tak, jak to sobie wyobrażaliśmy.

    Zabookowany świat Pauli

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie dostaję propozycji współpracy i dostawać nie zamierzam, czy raczej zamierzam jasno napisać na blogu, że nie współpracuję. Wydawnictwa, które dla mnie są liczące się i które sama chce czytać są jak dla mnie - początkującego blogera - zwyczajnie za dobre. No i nie wiem, czy w ogóle współpracują z blogerami. Poza tym raczej nie miałabym czasu na robienie recenzji na zamówienie.
    Jednakże niedawno mój post na fb, w którym chwaliłam się nową książką, polajkował sam autor owej książki, to było niesamowicie miłe :D

    OdpowiedzUsuń
  15. Moja przygoda ze współpracami recenzenckimi nie trwa długo, bo od jakiś 4 miesięcy. W tym czasie zdążyłam zrecenzować jedną książkę przy współpracy jednorazowej i mam jedną stałą współpracę. Doświadczenia nie mam dużego, ale ten brak kontaktu z blogerem odczułam już na własnej skórze. Trochę to przykre i bardzo dezorientujące. Sama marzę o współpracy z wydawnictwami, których książek czytam najwięcej, ale szybko zaczęłam myśleć, że ta presja i terminy wcale nie są fajne i odejmują sporo z blogowej przyjemności.

    OdpowiedzUsuń
  16. Niemożliwe jest, żeby wszystkie recenzje były dodawane na fp. Przy jednej książce jest minimum 50, a czasami 3 razy więcej blogerów, w jednym miesiącu jest mnóstwo premier, a to znaczyłoby, że fp zalany byłby recenzjami i nikt by ich nie oglądał. Gdzie miejsce na inne wpisy? Zazwyczaj dodawane są recenzje przedpremierowe i okołopremierowe, patronackie oraz zapewne kilka losowo wybieranych. Sama wiele razy widziałam linki do siebie na stronach wydawnictw, więc po prostu musiałaś mieć pecha.

    Sama bloguje od roku i musze przyznać, że moje wyobrażenia pokrywają się z rzeczywistością, a nawet ją przerosły. Kontakt z wydawcami mam dobry, tylko jedno nie odpisało mi do tej poey czy przyślą mi książkę czy nie, ale wysłali :D Jak są opóźnienia w wysyłce to sami z siebie bardzo czesto mnie informują, a jak nie to sama piszę i zawsze informację zwrotną otrzymuję. Poza tym osoba odpowiedzialna za kontakt z blogerami nie wysyła paczek, a jedynie zleca ich wysyłkę, więc pewnie nawet nie wie, kiedy dotrze do poszczególnych osób.

    Terminy nie są zazwyczaj problemem. Umawiam się z wydawcami na konkretny czas lub też mam dowolność w tej kwestii. Sama wyznaczam co i kiedy przeczytam. Zresztą ja wolę działać pod presją, bo mam więcej motywacji wtedy i zamaist scrollowac fb czytam.

    Błędy w mailach mi się nie zdarzają, czasami może literówka ale zazwyczaj wszystko pięknie.

    Może ja mam szczęscie a może Ty pecha. W każdym razie ja jestem bardzo zadowolona ze współprac :)

    Pozdrawiam i zapraszam:
    biblioteka-feniksa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń